Moi rodzice mają ogródek działkowy na przedmieściach miasta. Latem zawsze lubiłam tam wpadać aby podjadać porzeczki prosto z krzaczka, zerwać pęczek rzodkiewki i szczypiorku, nazbierać parę ogórków na mało solne. Nigdy nie potrafiłam jednak tam dłużej usiedzieć, zawsze mnie gdzieś gnało: ciągle jakieś wyjazdy, rozjazdy.. . A siedzieć całymi dniami na działce? To zajęcie dobre dla emerytów…Nigdy nie rozumiałam mojej mamy która twierdziła ze grzebanie się w ziemi autentycznie ją odpręża, że pielenie to najlepsza forma fitness i medytacji zarazem : )
Mój stosunek do własnego ogródka zaczął się zmieniać stopniowo. Kiedy zaczęłam odżywiać się bardziej świadomie, nabierać przekonania, że warzywa i owoce kupowane w marketach pozostawiają sobie wiele do życzenia za sprawą stosowania przez rolników znacznych ilości sztucznych nawozów i środków ochrony roślin, zaczęłam bardziej doceniać własne plony. Chociaż w dalszym ciągu miałam je podane na tacy, czyli wyhodowane przez rodziców.
Podczas tegorocznej długiej zimy, kiedy brak sezonowych warzyw i owoców powoli zaczął już mi doskwierać, zaczęłam marzyć o własnym w 100% ogródku warzywnym , w którym warzywa wyhodowane byłyby przeze mnie od ziarenka, podlewane, pielone, chronione od chwastów i niezbyt przyjaźnie nastawionych szkodników. Oczyma wyobraźni ujrzałam moje plony: pełne kosze pomidorów, ogórków, pęki marchewek, pełne garście szpinaku. I to wszystko swoje, nie skażone, nie pryskane. Uwierzycie lub nie, ale ogród taki śnił mi się od pewnego czasu po nocach i to były naprawdę piękne sny.
Kiedy temperatura w końcu podskoczyła do góry a słońce rozpuściło grubą warstwę śniegu w końcu nadszedł ten dzień. Pierwsza wyprawa na działkę, z torbą kupionych wcześniej nasion, łopatą, grabiami i konewką pod pachą. Już od rana czułam podekscytowanie. Skopaliśmy nasz kawałek ziemi, zrobiliśmy grządki, zasialiśmy pierwsze, wczesne odmiany sałaty, pietruszkę, marchewkę. Zapach żyznej, wilgotnej ziemi budzi same dobre skojarzenia. Wrzucając niewiarygodnie malutkie ziarenka do dołków w ziemi poczułam dreszczyk emocji i zachwyt nad cudem natury: jak z takiej małej drobinki powstanie kiedyś dorodna roślina o mięsistym, soczystym korzeniu? Czyż to nie fascynujące?
Swoją przygodę z ogrodnictwem zaczęłam od ambitnych planów zasadzenia trochę mniej pospolitych w uprawie warzyw takich jak brukiew, pasternak, jarmuż… Zobaczymy czy coś z tego wykiełkuje. Niestety mimo moich ogrodniczych ambicji, podkreślić muszę iż jestem w tej dziedzinie wielkim amatorem. Na szczęście mam przy sobie doświadczoną działkowiczkę czyli moja mamę która z niejedną stonka już bój stoczyła, i zawsze służy radą i pomocą.
Tak więc trzymajcie kciuki za moje plony. Być może za parę tygodni będę mogła Wam przestawić jakieś ciekawe przepisy z wykorzystaniem samodzielnie wyhodowanych warzyw.